Historia po 1945 r

Zdjęcie grupowe studentów ratujący wydobycie kop. Ludwik w czasie epidemii grypy w 1951 r.

W 1951 roku wśród górników na Górnym Śląsku wybucha epidemia grypy. Na kopalni „Ludwik” (Ludwigsglück – Biskupice), jak na wielu innych, zagrożony jest plan wydobycia. Węgiel przeznaczony był na eksport do wielkiego brata Związku Radzieckiego (ZSRR). To wywołuje panikę wśród centralnych władz partyjnych, które do fedrowania rzucają studentów Politechniki Śląskiej. I nie mogło być sprzeciwu. Tą niewiarygodną dziś historię opowiada jeden z nich, Pan Witold Mołodyński, na zdjęciu z kolegami studentami pierwszy z prawej u dołu.

To zdjęcie i tekst otrzymałem od Pani Barbary Wójcik z Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Ustrzykach Dolnych. Pani Barbara przygotowuje do wydania czwarty już tom wspomnien Witolda Mołodyńskiego, w którym znajdą się zdjęcia i wiadomości z tego artykułu o Batalionach Górniczych.

„Niech żyje nam górniczy stan”. Pozdrowienia z kopalni „Ludwik” śle stryjowi Witek.      I 1951.

Fragment wspomnień Witolda Mołodyńskiego.

W karnawale tego roku mieliśmy urządzić bal architektów. Do tańca miała przygrywać opłacona orkiestra z miasta, ale podczas rozmów na zebraniu na ten temat okazało się, że kilku naszych kolegów grywa na instrumentach i mogliby utworzyć własną orkiestrę. Dekoracje zrobimy sami, a dziewczyn do tańca mamy na naszym roku pod dostatkiem.

Niestety, wszystko „wzięło w łeb”, bo na górnym Śląsku wśród górników wybuchła grypa, plan wydobycia węgla był zagrożony, rządowi groziły wysokie kary za niedotrzymanie umów z ZSRR ze względu na niedostarczenie należnych im milionów ton tego surowca. Ktoś tam wysoko w Warszawie rzucił apel do studentów Politechniki Śląskiej, żeby poszli do pracy w kopalniach. W taki oto sposób zostaliśmy górnikami na dwa lub trzy tygodnie – już nie pamiętam.

Nasz rok pracował w kopalni „Ludwik”. Poznawaliśmy szatnie górnicze, zjazdy windą, długie dojścia podziemne do miejsca wydobycia przez maszyny, a czasem i ręczne fedrowanie, bo niektóre pokłady węgla „sięgały” wysokości 1 metra i trzeba było walić kilofem na klęczkach. W drodze do „przodków” spotykaliśmy grupy młodych ludzi, z którymi można było zamienić kilka zdań, mimo że byli eskortowani przez uzbrojonych wartowników. Byli to dawni żołnierze AK, którym dopiero po latach potomkowie nadali zaszczytne miano „Niezłomnych”. Tym odkryciem byliśmy zaskoczeni, a jeśli ktoś z nas jeszcze liczył na sprawiedliwość ustroju naszej nowej socjalistycznej ojczyzny, to po tym, co zobaczył i przeżył w korytarzach kopalni, z pewnością się z tej naiwności wyleczył.

Lżej było pracować na przodku, gdzie pokłady węgla były większe, a węgiel ze ścian wyżynała maszyna. To ona robiła najcięższą robotę, ale to, co wycięła ze ściany, trzeba było narzucić na taśmociąg przez całe osiem godzin. Pod koniec szychty przychodził sztygar i oceniał, czy się załadowało 50 ton czy nie. W tych ciężkich tygodniach nie opuszczał nas jednak humor – on był wybawieniem.

Straszyliśmy co bardziej bojaźliwszych kolegów słowami: „słyszałeś, jak strop zatrzeszczał” albo „nie czujesz jak gaz wychodzi?” Na to ostatnie odpowiadało się: „nic nie czuję”. „To szkoda, bo może zaraz nastąpić wybuch!” Jak „strachopud” był dobrze wystraszony to mogliśmy się dobrze naśmiać.

Po okresie kopalnianym nastał czas nadrabiania zaległości w programie nauczania. Jakby tego było mało, masło podrożało podwójnie i trzeba było powrócić do smażenia cebuli na margarynie. Potaniały za to traktory i jeszcze bardziej szyny kolejowe, do tego stopnia, że Szwedom nie opłacało się wytapiać ich z własnej rudy żelaza. Stypendium już nie wystarczało, koledzy częściej jeździli do swych domów, to zawsze coś przywozili.

Opracował: Andrzej Dutkiewicz.                                                                            10.01.2021